udostępnij:
Łukasz Ścisłowicz
Kurier Brzeski nr 552 z 2005 r.
Miniony i obecny rok stoją pod znakiem obchodów okrągłych rocznic ważnych w dziejach Polski wydarzeń. W sierpniu i wrześniu ubiegłego roku trwały uroczystości 60. rocznicy bohaterskiego zrywu tysięcy gotowych na śmierć w obronie Ojczyzny żołnierzy podziemia niepodległościowego w Warszawie. Już wtedy słychać było opinie, że w krajach Europy Zachodniej oraz w Stanach Zjednoczonych mało jest Normanów Davisów, którzy żywo interesują się historią Europy Środkowo-Wschodniej i mają ogólne chociaż wyobrażenie na temat losów Polaków, Ukraińców, Czechów, Litwinów… Przeciętny Polak myślał: a niech tam, co ich to niby obchodzi, to tak, jakbym ja się interesował sytuacją w Rwandzie albo Sudanie. Ostatnio jednak niewiedza Zachodu (choć nie tylko, bo taką Australię Zachodem trudno nazwać) na temat historii Polski przybrała wymiar wręcz karykaturalny i dla nas, Polaków, obraźliwy.
„Polskie obozy” – nieuctwo czy zła wola?
Kilka tygodni temu trwały przygotowania do obchodów 60. rocznicy wyzwolenia obozu Auschwitz-Birkenau, które miały upamiętnić tragedię więzionych i mordowanych tam ludzi oraz przypominać historię, którą z dzisiejszej perspektywy czasu powinno się odbierać jako swoistą przestrogę na przyszłość. O rocznicy szeroko rozpisywała się zachodnia prasa, Parlament Europejski postanowił uchwalić rezolucję w sprawie ofiar holocaustu. Okazało się, że tak europejskie i światowe elity intelektualne, jak i zwykli, szarzy obywatele krajów Zachodu pogrążeni są w skrajnej ignorancji historycznej, pogłębianej dodatkowo przez codzienne relacje medialne.
Jak wynika z niedawno przeprowadzonego sondażu na Uniwersytecie Kalifornijskim, 60% studentów tej uczelni uważa, że obozy koncentracyjne były podczas II wojny światowej budowane przez Polaków w celu eksterminacji Żydów. W parze z tymi szokującymi danymi idą doniesienia o publikacjach zachodniej (europejskiej i amerykańskiej) prasy na temat rocznicowych obchodów.
I tak brytyjski dziennik The Guardian pisał o „polskich komorach gazowych i krematoriach”, również brytyjski The Independent o „polskich obozach zagłady”, całość swą wypowiedzią podsumował Michael Howard, szef partii konserwatystów: „Moja babcia zginęła, a ciotka ledwo uszła z życiem w polskim obozie koncentracyjnym”.
Podobny poziom wiedzy historycznej, a może i bezczelności zaprezentowali dziennikarze z Francji, Niemiec, Austrii, Holandii i Belgii. Agence France Press (odpowiednik rodzimej PAP) w informacji prasowej zawiadamiała o „obchodach z okazji wyzwolenia polskiego obozu koncentracyjnego”. Niemiecki Der Spiegel, przedstawiając historię jednej z więźniarek, pisał: „Nazistowscy oprawcy przewieźli ją do polskiego obozu śmierci”. W podobnym tonie pisały pozostałe niemieckie dzienniki: Stern i Bild. Austriacka telewizja publiczna ORF podawała w programie informacyjnym, że „W polskim Auschwitz-Birkenau (…) zamordowano według różnych szacunków od 1.1 do 1.5 mln osób”. Belgijski Le Soir Illustre w artykule o papieżu określił Jana Pawła II następująco: „Papież pochodzący z kraju, który wymyślił Auschwitz”. Przy tym cytat z holenderskiego Algemeen Dagblad: „Dzisiaj świat upamiętnia 60. rocznicę wyzwolenia polskich obozów koncentracyjnych” rysuje się dość łagodnie.
Na tym nie koniec. Silną konkurencją dla europejskich mediów okazały się te zza wielkiej wody. Przyznać nawet trzeba, że miejscami dziennikarze amerykańscy zdystansowali swoich kolegów po fachu ze Starego Kontynentu. Oto, co na temat uroczystości w Oświęcimiu pisał słynny New York Times: „Obchody rocznicowe znaczą różne rzeczy dla każdego kraju. Dla Rosji jest to upamiętnienie jej często zapominanej roli jako wyzwoliciela, podczas gdy dla Polski i innych krajów Europy Środkowej jest to zarówno element uznawania swojego wspólnictwa w morderstwie, jak i okazja, by zbliżyć się do Europy”.
Nie inaczej było w odległej Australii. „Film >>Pianista<< (…) o muzyku, który przeżył w nazistowskiej Polsce, został nagrodzony w Cannes” – tak informował dziennik The Australian o sukcesie filmu Romana Polańskiego.
Na deser coś krańcowo ohydnego: „W Polsce nie ma Żydów, ponieważ wszyscy zostali zabici przez Polaków. Obozy koncentracyjne, a były to polskie obozy koncentracyjne, były obsługiwane przez Polaków. Hitler nie musiał zabijać Żydów w Polsce, bo zrobili to za niego Polacy. To Polacy, i tylko Polacy, są winni eksterminacji Żydów” – amerykański dziennikarz, Howard Stern.
Liczę, że Czytelnik jest teraz równie zszokowany, co niżej podpisany autor w chwili, gdy czytał te obrzydlistwa.
Co my na to?
Wojciech Roszkowski, znany polski historyk, poseł Parlamentu Europejskiego, w jednym ze swoich felietonów w „Rzeczpospolitej” pisał, że dziwi się, jak często w swojej działalności polityka musi sięgać do kompetencji historyka. Inni polscy ludzie nauki mówią, że jeżdżą po świecie i z przerażeniem odkrywają, iż ich wiedza na temat historii wielu krajów jest większa niż to, co wiedzą ich rodowici mieszkańcy. Wyłania się z tego obraz przeciętnego Europejczyka – obraz ignoranta, który gardzi i swoją, i cudzą historią, bo o historii zgodnie każe się mu zapomnieć, zgodnie z hasłem, że liczy się tylko przyszłość.
Prowadzić to może tylko do jednego: przyszłe pokolenia Europejczyków będą pokoleniami nieuków, którzy już w ogóle nie będą potrafili powiedzieć, czym był holocaust i kto jest za niego odpowiedzialny. Gdyby zresztą rezolucja PE w sprawie rocznicy wyzwolenia Auschwitz-Birkenau została uchwalona w swej pierwotnej formie, czyli byłaby tam mowa o „polskich obozach koncentracyjnych, stworzonych przez nazistów”, to przyszłe pokolenia nie daj Bóg by wydedukowały, że chodzi tu o… polskich nazistów.
Po części na pewno mamy do czynienia z ignorancją – skrajną i dla nas, Polaków, wręcz porażającą. W zasadzie nie ma się co temu dziwić, bo skoro w Niemczech nauczyciele historii na lekcjach o II wojnie światowej wolą uczyć nie o hitlerowskich zbrodniach, a o ciężkich warunkach, w jakich przewożeni byli niemieccy mieszkańcy ziem zachodnich, a w programie szkół Wielkiej Brytanii – co może się wydać niewiarygodne – nie ma takiego przedmiotu, jak historia, to taka sytuacja musiała wydać odpowiedniej wielkości plon w postaci żenującej niewiedzy.
Należy się zastanowić nad dwiema rzeczami: po pierwsze, na ile powtarzane w zachodnich mediach kłamstwa to wynik ignorancji, a na ile świadomy zabieg, kształtujący opinię publiczną, po drugie zaś, co my, Polacy, powinniśmy w tej sprawie zrobić, bo najgorszą rzeczą byłoby nadstawić drugi policzek.
Przyjmijmy optymistyczny wariant: na świecie popularne skądinąd kopanie Polaków w tylną część ciała to rzadkość, a medialne slogany to tylko (czy jak kto woli: aż) historyczna ignorancja. Wtedy trzeba się zastanowić, jak to możliwe, że niewiedza jest tak powszechna – że pisanie o „polskich obozach” wcale nie jest jednostkowe, że pisze o tym wiele uznanych dzienników w różnych krajach. Należałoby przyjąć, iż zachodnia historiografia z sobie tylko znanych powodów koduje w umysłach obywateli swoich krajów, że napadnięta przez hitlerowskie Niemcy (teraz już widać, że trzeba to powtarzać do znudzenia) Polska była krajem nazistowskim, a jej wyzwolenia (jakkolwiek przewrotnie by to nie brzmiało) dokonał w dziele bratniej pomocy Związek Radziecki. Jeśli taki tok rozumowania jest poprawny, to wyłania nam się poważny problem Zachodu, którego kultura duchowa i historyczna zatrzymała się na poziomie kultury materialnej Papuasów (przy całym dla nich szacunku). Ten wydawać by się mogło wewnętrzny problem dotyka przede wszystkim kraje z aspiracjami dołączenia do zachodniej (w domyśle: lepszej) części Europy i świata.
Co my, Polacy, możemy w tej sprawie zrobić? Na pewno najgorzej dla naszego wizerunku byłoby nie robić nic. Musiało dojść do aż tak jaskrawych, jak te wyżej przedstawione, przejawów opluwania Polaków i ich historii, by nasi politycy zrozumieli wreszcie, że granicą tzw. politycznej poprawności powinna być polska racja stanu. Wcześniej kończyło się na nieśmiałych, duszonych w zarodku protestach ambasadorów Polski w krajach, gdzie wypisywano takie idiotyzmy, dziś zachodnie media dalej co prawda wolą powtarzać kłamstwa, ale już np. w Parlamencie Europejskim nasi eurodeputowani z różnych frakcji w twardy i bezkompromisowy sposób prostują wszelkie przeinaczenia i kłamstwa.
Skutek będzie jednak tylko połowiczny, gdy poprzestanie się na środkach dyplomatycznych, rezygnując z prawnych. Przykładowo, wyżej przytoczone teorie głoszone przez amerykańskiego dziennikarza Howarda Sterna w pełni kwalifikują się do oskarżenia o obrazę narodu. Za pomówienia należy również uznać wszechobecne pomruki o „polskich obozach”, gdyż mówi się w ten sposób, że to Polacy uczestniczyli w eksterminacji Polaków (o ironio), Romów i Żydów. O tym, że jest to kłamstwo, wie każde 6-letnie dziecko w naszym kraju. Czy wiedzą o tym 6-letnie dzieci z innych krajów? Niestety, ani one, ani też często ich rodzice i dziadkowie – nie wiedzą.
Kilka procesów wytoczonych ludziom i instytucjom rozpowszechniającym najbardziej piramidalne bzdury wystarczyłoby, aby społeczeństwo w zachodnich krajach Unii Europejskiej zainteresowało się problemem i w większości zweryfikowało swoje błędne przekonania. I nie należy w tak ważnej sprawie słuchać „autorytetów moralnych” w rodzaju red. Michnika, próbujących udowadniać, że Polska politykę międzynarodową powinna prowadzić ze źle pojętym spokojem i rozwagą, na kolanach (czyli, w skrócie parafrazując tę ideologię, siedzieć cicho i znosić kolejne upokorzenia). Poprawność polityczna w swych niektórych przejawach urasta ostatnio do rangi absurdu i co ciekawe, problem ten widzą już nie tylko polscy politycy, ale i przedstawiciele rządów zachodnich państw. Nie chodzi tu o lepperowski krzyk, a o twardą i bezwzględną obronę polskiego wizerunku, o to, by słysząc kłamstwo odpowiednio na nie zareagować. Równolegle chodzi też o to, by w miarę możliwości próbować uświadamiać Zachód, który to nas uważa za siedlisko zacofania i ciemnogród, jak naprawdę wyglądała historia Polski i Europy. Niegłupim pomysłem byłoby współdziałanie z żydowskimi organizacjami, skupiającymi rodziny ofiar niemieckich zbrodni, które również z całą mocą protestują przeciwko kłamliwej retoryce światowych mediów.
A Jałta?
W chwili, gdy te słowa piszę, mija 60 lat od rozpoczęcia obrad konferencji jałtańskiej, która ostatecznie usankcjonowała powojenny podział świata, z linią demarkacyjną wzdłuż Odry i żelazną kurtyną, żeby jedna strona nie widziała, że gdzie indziej jest coś, co można określić jako inny świat. Naiwnie byłoby sądzić, iż w tym temacie wiedza mieszkańców Zachodu jest choćby ciut większa niż jeśli chodzi o holocaust.
Trzeba wyjątkowo złej woli, by twierdzić, że konferencja w Jałcie 4-11 lutego 1945 roku nie dokonała brzemiennych w skutki podziałów powojennego świata. To jest dziś oczywiste, choć u nas przez kilkadziesiąt lat, dzięki reżimowej historiografii, nie było. Teraz, gdy już jest, najgorszą rzeczą byłoby o tym zapomnieć.
Rozsądnie myślący Polak uzna zapewne racje Churchilla i Roosvelta, którzy wobec polityki „faktów dokonanych” Stalina niewiele mogli zrobić. To, że polskie, „wyzwolone” ziemie znajdą się pod okupacją radziecką i siłą zostanie na nich zaprowadzony komunizm, było oczywiste już od konferencji w Teheranie na przełomie listopada i grudnia 1943 roku, kiedy to upadła koncepcja Churchilla o utworzeniu drugiego frontu do walki z Niemcami na Bałkanach, co rokowało jeszcze cień szansy na to, że Polska i część pozostałych państw przyszłego Układu Warszawskiego znajdzie się w sferze wpływów aliantów zachodnich. Uznać nie można natomiast wodzenia za nos polskiego rządu emigracyjnego i zatajania przed polskimi politykami zakulisowych ustaleń. Po konferencji teherańskiej na przykład, kiedy ustalono ze Stalinem, że wschodnia granica nowej Polski będzie biegła wzdłuż tzw. linii Curzona, czyli wzdłuż Bugu, Roosvelt usilnie prosił pozostałych członków Wielkiej Trójki, by pod żadnym pozorem nie ujawniali tych ustaleń, bo liczy on na głosy polonii amerykańskiej w zbliżających się wyborach prezydenckich. Oznaczało to radziecką konfiskatę polskich ziem wschodnich. Zszokowani Polacy dowiedzieli się o tym wiele miesięcy później. 27 lutego 1945 roku Churchill, z właściwą sobie dyplomatyczną gracją, bo trudno wierzyć, że zaślepieniem, mówił: „Marszałek Stalin i Związek Radziecki złożyli najbardziej uroczyste deklaracje w sprawie utrzymania w pełni suwerennej, niepodległej Polski. (…) Nie znam drugiego rządu, który bardziej solidnie dotrzymywałby swych zobowiązań, nawet wbrew sobie, niż rosyjski rząd sowiecki”. Kilkanaście miesięcy później jako pierwszy mówił o żelaznej kurtynie.
O ile w sprawie niemieckiej polityki wojennej panuje na Zachodzie przekonanie, że okupowane kraje z otwartymi rękami przyjmowały nazistów i uczestniczyły w ich zbrodniach, to w kwestii zaboru sowieckiego ziem Europy Środkowo-Wschodniej powszechne jest zapewne mniemanie, że kraje takie jak Polska, Litwa, Estonia, Białoruś, Czechy czy Węgry same wybrały dla siebie komunistyczny ustrój, a wspólne wysiłki USA i Zachodu w okresie zimnej wojny pozwoliły wyrwać te kraje ze szponów komunizmu.
Polska grupa eurodeputowanych zamierza przedstawić w Parlamencie Europejskim projekt rezolucji w sprawie 60. rocznicy konferencji jałtańskiej. Na pewno nie chodzi tu o rozdrapywanie dawno zabliźnionych ran. Ważne jest jedynie, by Zachód otwarcie przyznał, że sześćdziesiąt lat temu nastąpił podział Europy na dwa nierównomiernie rozwijające się bloki państw i że w tym właśnie należy upatrywać źródło obecnych dysproporcji rozwojowych. W dalszej kolejności rządy państw zachodnich powinny wytłumaczyć swoim obywatelom, korzystając z pomocy mediów, na czym ten podział polegał i jakie są jego – odczuwalne po dziś dzień – konsekwencje.
Walczyć z ignorancją
na pewno należy, i to wszystkimi dostępnymi środkami. Chodzi tu nie tylko o dobre imię Polski na arenie międzynarodowej (na które w pozytywny sposób na pewno nie wpływają slogany o „polskich obozach śmierci”), ale po prostu o prawdę. Zwalczanie narosłych przez lata i teraz ujawniających się mitów pozostaje wielkim zadaniem dla historyków i publicystów, ale i zwykłego człowieka, który pewnego dnia, pracując w którymś z zachodnich krajów, usłyszy o „polskich obozach zagłady”. O ile źle pojęta poprawność polityczna nie weźmie góry, misja ta rokuje w ciągu najbliższych kilkunastu lat spore szanse powodzenia.