udostępnij:
Właściwie dziś jeszcze nie wiem jak to się stało, ze pewnego popołudnia znalazłem się na pokładzie największego sterowca świata, który startował do lotu przez Atlantyk. Mój przyjaciel, z którym byłem tego dnia na śniadaniu, dawno już planował tę podróż i wiele sobie po niej obiecywał, choćby ze względu na nowe możliwości wykorzystania swych niepospolitych umiejętności fotografowania rzeczy wyjątkowo ciekawych. Na kliszach i filmach, które przesuwały się za obiektywem jego świetnego aparatu zdołał on już pochwycić niejeden sensacyjny fragment współczesnego życia różnych narodów, a do każdego zdjęcia podchodził z pietyzmem człowieka przepojonego na wskroś ideą swej wysokowartościowej sztuki i przygotowującego się do przeżywania coraz to innych wrażeń, które w sobie tylko właściwy sposób umiał następnie utrwalać i innym przekazywać.
Toteż jego plan “skoku przez Atlantyk” ani przez chwilę nie wzbudzał we mnie wątpliwości co do rodzaju i rozmiarów emocji. Był w dzisiejszych czasach czymś tak naturalnym jak jeszcze przed kilku laty przelot w aeroplanie z miasta do miasta. Zawsze jednak figurował w mej myśli pod rubryką rzeczy wyjątkowych, które swym odbiorcom zjednywały u ludzi przeciętnych miano ryzykantów, jeżeli już nie wprost bohaterów.
Tymczasem zaraz pierwsze kroku na pokładzie olbrzyma powietrznego upewniły mnie, że przyjaciel mój bynajmniej nie przesadził zapewniając mnie jeszcze na ziemi o uczuciu zupełnego bezpieczeństwa, jakie opanowuje pasażera, który zagospodarowuje się w luksusowych wnętrzach Zeppelina. Kto nie przekroczył stalowych progów statku i nie zajrzał bodaj na chwilę do środka ten nie może zdać sobie sprawy z warunków w jakich dziś odbywa się czterodniowa powietrzna podróż przez Atlantyk. Wszystko, co tylko może wymyśleć najbardziej wyrafinowany sybarytyzm – zostało tu wykorzystane w całej rozciągłości. Niewielka stosunkowo garstka podróżnych rozkoszuje się wyjątkową pomysłowością konstruktorów, która niemal wyprzedza najbardziej wyszukane życzenia pasażera. Urządzenia Zepelina przypominają pod niejednym względem automat, ograniczający do minimum wysiłek naszych mięśni – coś jak owa maszyna do karmienia robotników z filmu Chaplina “Modern Times”. Na ekranie historia robota kończy się smutnie – wynalazca nie może dać sobie rady ze strajkującą maszyną, która ulega zniszczeniu. Na Zeppelinie dzieje się zgoła inaczej. Tu decyduje wyłącznie i zawsze wola konstruktora genialnego dr Eckenera, której ulega chętnie nie tylko załoga, ale każdy najmniejszy nawet tryb całej maszynerii potężnego sterowca.
Gondola statku przypomina kilku w szeregu ustawionych pullmanów troskliwie odizolowanych od czterech kabin motorów, zawieszonych po dwie z każdej strony balonu. Hermetycznie zamykane drzwi i okna nie dopuszczają do uszu pasażerów huku potężnych maszyn , których ruchem kieruje kapitan statku z kabiny umieszczonej na przodzie gondoli. Urządzenie jej analogicznie przypomina wnętrze łodzi podwodnej, tylko że zamiast okularów peryskopu widnieją tu imponujące precyzją lunety badające w dzień i w nocy horyzont.
Nasz start odbył się tak gładko, że ani się nie spostrzegłem, jak ziemia – matka zapadła się w paręsetmetrową głębie pod nami. Domy, miasta nad którymi szybowaliśmy w kierunku południowo – zachodnim wyglądały jak dziecinne zabawki. Przypomniał mi się mój pierwszy start na samolocie. Wówczas niebo i ziemia wirowały przed naszymi oczami w jakimś szalonym tańcu- cały aparat drgał od tysięcznych uderzeń tłoków wyjącego motoru, a potężny prąd powietrza zapierał dech i wzmagał bicie serca.
Na pokładzie Zeppelina to pierwsza moja napowietrzna podróż musiała wyglądać jak jakiś upiorny sen. Taj nic jej tu nie przypominało mimo woli nasuwało mi się porównanie z pasażerem, który podróżuje przedtem na małym stateczku przez wzburzone wody, znalazł się nagle na transatlantyckim olbrzymie imponujący swym olimpijskim spokojem, o którego burty odbijają się w bezsile najpotężniejsze fale oceanu. Trasa przelotu Zeppelina z Niemiec do Brazylii przez lata badana i ustalana omija troskliwie strefy burz i orkanów także spotkanie na niej niebezpiecznych dla statku zaburzeń atmosferycznych należy do rzadkości. W takich warunkach podróż przez Atlantyk pozbawiona jest właściwie silniejszych emocji. Każdemu imponować musi czas przelotu. Cztery dni, które potrzebuj Zeppelin na przebycie olbrzymiej trasy, to wprawdzie jeszcze nie rekord “Verne’a” , ale już wyczyn w obliczu którego bledną wszystkie dotychczasowe sukcesy lotniczego świata. Jeszcze nie tak dawno temu powiedzenie, że się będzie na cztery dni jadło obiad w Rio de Janerio – wyglądać musiało niepoważnie. Dziś nie zdziwi nas twierdzenie, że następnym weekendem ludzkości będzie jazda na… księżyc.
Już po półgodzinie lotu mój przyjaciel zorientował się, że robienie zdjęć z gondoli natrafi na poważne trudności. Jeśli na reportaż fotograficzny nie mia się doczekać kompletnego fiaska, trzeba było obmyśleć jakiś sposób na albo na otworzenie bodaj jednego okna, co jednak sprzeciwiało się surowemu regulaminowi, jaki obowiązywał na pokładzie statku (wentylacja odbywa się mechanicznie) albo na przedostanie się w gondoli do jednej z kabin motorowych ponieważ tam już można było z większą swobodą operować aparatem.
Pismo ministerstwa propagandy III Rzeszy skłaniało kapitana do wydania odpowiednich zarządzeń, które pozwalały nam na ulokowanie się na stalowych podstawach jednego z motorów. Przez szeroki otwór wału korbowego, na końcu którego szumiały śmigła w tysięcznych obrotach spostrzegłem imponujący kadłub balonu srebrzący się w promieniach zachodzącego słońca, a przed nim gładką tafle oceanu widoczną poprzez rzadką tkaninę chmur rozerwanych podmuchami północnego wiatru.
Był to ostatni z szeregu obrazów, które utrwaliły się w mej pamięci z pierwszego dnia podróży Zeppelinem przez Atlantyk. Następne dni minęły “jak z bicza trzasnął”. Monotonią widoku morza z lotu ptaka przerywał przepływający pod nami od czasu do czasu parowiec lub na horyzoncie przesuwający się ląd jakiejś wyspy. Czwartego dnia padła wiadomość – “Ziemia przed nami” Poprzedzani przez mechanika pomknęliśmy wąskim korytarzykiem do kabiny motoru; na niespokojnych wodach zatoki brazylijskiej kładła się długi cień sterowca, który tymczasem obniżył znacznie lot, umożliwiając nam ciekawa obserwację lądu. W dali gnało coraz bardziej Pernambuco. Poprzednio stacja końcowa podróży Zeppelina na amerykańskim kontynencie – a wyrazu zaczęła nabierać okolica zwana Rio de Janerio.
przedruk fragmentu za “AS” 1935 rok