udostępnij:
Historia zwykła jak życie
Tońka, nie przeszkadzaj – mówi sąsiad, choć Pani Antonina nie zdążyła jeszcze nic powiedzieć, za to ciepło uśmiechnęła się i serdecznie zaprasza na mały poczęstunek. A sąsiad, jak to sąsiad, zawsze chętny do pogawędki, snuje potoczyście, nie kończące się opowieści. Któż go nie zna na osiedlu? Starsze pokolenie chyba wszyscy. Najmłodsi coraz mniej. Cóż cywilizacja pognała do przodu. Tam gdzie kiedyś było uprawne pola dziś swoje palczaste bryły blokowisk rozpostarła spółdzielnia mieszkaniowa wpuszczając korzenie dla setek mieszkających tu teraz brzeżan. Nowi mieszkańcy zdołali się już tu zadomowić. To bloki na ul. Makarskiego.
Lecz wówczas, kiedy Pan Józef Sadowiński przyjechał tu w 1945 r. to był prawdziwy Dziki Zachód. Na osiedlu południowym w Brzegu przylegającym do poniemieckiego basenu wówczas kwaterowali radzieccy oficerowie. Zajęli oni miejsce po wypędzonych w styczniu Niemcach. Strach było tędy chodzić. Gwałt i śmierć w nieoświetlonych uliczkach były pieczęcią zdobywców, którzy z zapalczywością gromadzili wojenne łupy.
Pan Józef wspomina, że na osiedlowych uliczkach stały kolczaste zasieki, a on sam jakiś czas mieszkał z Niemcem, który nie zdążył uciec przed frontem. Było tak że w jednym domku mieszkali: Niemcy, Polacy ze Wschodu i Rosjanie.
Powoli sowieckie wojsko zaczęło ustępować, a tam mieszkania zajmowali repatrianci ze Wschodu i powracający z Niemiec więźniowie obozów i przymusowi robotnicy. Zresztą na „ziemie odzyskane” zjeżdżali wszyscy, którzy z najróżniejszych względów zaczynali tutaj życie od nowa.
Na osiedlu zwanym Południowym, oddalonym od centrum miasta, z ogrodami i komórkami w latach czterdziestych, pięćdziesiątych i jeszcze później wszyscy się znali. Życie toczyło się rytmem właściwym bardziej dla wsi niż miasta, zwłaszcza że na obrzeżach były uprawiane działki – pola. Więzi między sąsiadami były inne, bardziej sąsiedzkie. Mieszkał sąsiad który miał konia , wóz, pług, brony i woził węgiel a w wolnych chwilach orał sąsiadom działki. Dziś najstarsi sąsiedzi wykruszają się, odchodzą zabierając ze sobą kawałek tamtego świata.
Ale wróćmy do sąsiada. Otóż znany z gawędziarstwa, pełen życzliwości do ludzi, zawsze szczery, nie zdarzyło się bowiem, aby nie ugościł jakąś przekąską, nie poczęstował, nie mówiąc o napitku własnego wyrobu,
siadywał na ławeczce koło domu, zawsze znajdując grono oddanych słuchaczy i opowiadał…
…Było to przed wojną, kiedy u dziedzica służył jako kucharz. Dziedzic miał dwór w Turka – Borszczewie i tysiąc morgów ziemi w Tarnopolskiem. Tak a propo`s trunków wyrabiali u dziedzica najróżniejsze trunki, z czego win aż 14 gatunków w wielkich beczkach zaopatrzonych w kraniki. Zamiłowanie do wyrobu wina sąsiadowi pozostało do dzisiaj. Potrafi zrobić taki bukiet smakowy, że trudno odgadnąć, co ów tworzy, lecz zawsze smakuje wybornie. Pij – zachęcał – bo to na zdrowie, na apetyt, na krążenie. Dobre na wszystko. Dobre, bo smaczne.
W czerwcu 1999 r. Józef i Antonina Sadowińscy obchodzili swoje 60- lecie pożycia małżeńskiego.
Wspominali mając kawał życia za sobą.
Poznaliśmy się przez herbatkę – wspominał Józef Sadowiński, – Chłopak byłem… (tu przeciągłe cmoknięcie miało wyrazić samouznanie). Z wojska na urlop przyjechałem. To było po pierwszym roku służby. Mundur miałem piękny. Była szabelka, ostrogi, przecież w ułanach służyłem. W 1936 r. powołany zostałem do wojska, trafiłem do ….. Dostałem urlop, przyszedłem do siostry Tońki w Zabudowie, już mężatka, a Tońka (żona Antonina) szprotka jeszcze wtedy była.
– To ja jemu herbatę zrobię – ofiarowała się i tak mnie tym ujęła, że mówiąc po prawdzie, jak ona tą herbatę podała, pomyślałem: „ona będzie moja”. Tak też się stało.
Życie przędło swoją nić.
A któż z sąsiadów nie zna barwnych opowieści starego ułana, co to żołnierskie życie zna od kuchni. Słyną z tego że lubił : kobitki, smacznie zjeść, snuć gawędy i śpiewać, a przy tym przypominać kresowe piosenki, dumki, dykteryjki , rusko – ukraińsko – polskie powiedzonka i przysłowia. Rzecz jasna że czym dłużej opowiadał, tym bardziej dosadne i rubaszne się stawały. Lubiany za tą gawędę często stawał się duszą towarzystwa na imieninach, chrzcinach, czy weselach. Lecz jak się rozrzewnił, uderzał w bardzo krwawe, bolące wspomnienia. I rzecz szczególna – to raczej obrazy, sytuacje, ludzie, klimaty niż dramaturgia mająca swoją akcje. Swoją wiedze o przeżyciach opowiadał zapadłymi w pamięci fragmentami, jako że często przeskakiwał z miejsca na miejsce z czasem w inny odległy czas.
Dramatyczne obrazy pojawiają się z kampanii wrześniowej 1939 r. kiedy walczyli w Puszczy Kampinoskiej w sławnej bitwie nad Bzurą, gdzie śmierć kosiła skrupulatnie towarzyszy, a pułkownicy sobie w skroń strzelali. Ułańskie konie z rozległymi ranami ginęły w cierpieniach równie jak ranni kompanii, którzy natarczywie prosili o śmierć. Sam także zostałem ranny – opowiada. – Przysypanego w piachu odnaleźli mnie sanitariusze. Dopiero w warszawskim szpitalu pozbierałem się, lecz tułacza droga powiodła mnie z powrotem na wschód w ramach wymiany chorych między Niemcami a Rosją.
Wraz z innymi więźniami jechałem pociągiem , w którym wszyscy byli przekonani, że wiezie nas na śmierć. Jednak ja ocalałem. Dane mi było wrócić do matki, do domu. Chory jeszcze i wycieńczony ostatni etap odbyłem piechotą, około 20 km brnąłem nocą w marcowym chłodzie. Nad ranem odnalazł mnie mój własny pies. Paskiem od spodni uwiązałem psa, który przywlókł mnie na próg domu.
Następna fala tragicznych przeżyć wiąże się z mobilizacją do drugiej Armii Wojska Polskiego, tworzonej w ZSRR.
– Z armią Berlinga trafiłem znowu pod Warszawę, gdzie z przeciwległego brzegu Wisły przyglądałem się, jak dogorywa Powstanie Warszawskie. Po raz kolejny byłem ranny. Miałem roztrzaskaną rękę i odłamki w głowie. Trafiłem do szpitala w Otwocku. Był 1944 rok. Jak mi się nieco polepszyło, zacząłem pracować w kuchni szpitalnej. W kuchni miałem ciężką prace, ale także sposób na przetrwanie. Obiad dawali późno, blisko godz.17.00. Jedliśmy kaszę – taką nie płukaną. Bolało mnie serce na to jedzenie. Mówię do lekarki o tym jedzeniu, że przecież z tego można coś zrobić lepszego, a doktorka zaprowadziła mnie do kuchni tak jak stałem – czyli w kalesonach. Parę dni się tam pokręciłem, dali mi mundur i powiedzieli: Będziesz tu zarządzał. Naczelnik to było fajne chłopisko, był Żydem. Spytał skąd ja jestem i ile tam Żydków było? Tam, skąd ja jestem, było około 2 tysięcy. Będziesz tu pracował – mówi. – Boję się tu pracować – mówię, – bo tu wszystkie Ruskie, choć ja po rusku mówię.
– Ciekaw jestem, czy oni mnie nie oszukują – no nic to – mówi – musisz pracować. Ty będziesz pracować, a oni ciebie będą słuchać.
Rok tam pracowałem. Kuchnia poszła w ruch. Oni wyrzucali kartofle, bo nie chcieli ich wyskrobywać, a przecież żołnierz chciał jeść. Poszedłem do naczelnika i mówię, że wezmę do pomocy chorych, bo kartofle się marnują i jarzyny też. Doktorka dała mi 50 chorych. – Ja ich nakarmię – mówię. – One biedne tak przez okno zaglądają, a my tylko w lesie i w lesie, kobiety nie widzieli. A były tu dziewczęta, Kozaczki i Ruskie więc posadziłem pięciu chłopaków, a jedną między nich. – Weź go pocałuj – mówię – i ze śpiewem.
Ze śpiewem obierali kartofle. Oni je ubierają, a ja im obsmażkę robię, z baraniną i z kartoflami. – Harna kartoszka – chwalili. Kluski zrobiłem im maszynką. Żebym co ukradł, a to nie, bo inni podkradali i wynosili.
Ja im podsmażył, najedli się i szło. Przyszła następna zmiana i naczelnik pyta: – Jak to jest, przedtem były takie małe porcje, a teraz takie duże? A ja mu nic nie mówię, że już drugą zmianę kartofle skrobią. Chłopaki wyskrobywali te ziemniaki po wojskowemu, cieniuśko. Pani, dobrze mnie było, ale to był już koniec. Pracowało się co dzień, po 20 godzin, ale obiad był gotowy na pierwszą godzinę. Tak ciągnąłem.
Powoli zaczęli robić odprawki i zwalniać do cywila. Raz przyszedłem po nocy, położyłem się, a tu słyszę: „Józik, wstawajsja” – Czto takoj? ( tu padło sążniste przekleństwo), kopnąłem go zły. – Ty mnie nie trogaj, Jak ty przyszedł ze zmiany, to ja ciebie nie ruszam – mówię. – Pomożesz jeszczyk pryniesti. – Waśka, ja jeszczyki tobie nie pomożu niesti. Ty mnie nie znajdziesz. Ja położyłsja oddchać , a ty mnie nie targaj. A on – Józik, wstawaj jaszczyk…! Ja się patrzę, a to moja baba przyjechała, patrzę się, a tu i dzieciak jest.
– Pani, takie brudne byli, mam jeszcze zdjęcie. A było tak: dwóch Ruskich pojechało po prowiant. Żona na stacji ich spotkała i pyta: gdzie jest Borów i szuka takiego Józika na kuchni? Oni jej na to, że jest, ale z takimi usami (pokazują na wąsy). A ja rzeczywiście wąsy zapuściłem, byłem jako demokrata: „Z przodu łata, z tyłu łata i to cały demokrata”. Tak też przywieźli mi niespodziankę. Zaraz poleciałem do naczelnika i mówię mu: że żonie Ukraińcy zamordowali rodziców i jest tutaj – opowiadam mu. Chciałem, żeby mnie zwolnili, ale on mówi:
– Co, źle ci tu? Masz jedzenie, spanie. Zabierali jeszcze wtedy żołnierzy frontowych w Bieszczady. Naczelnik mówi do mnie: – Przeżyłeś wojnę, to czego. Siedź cicho. Nie zginąłeś na froncie, to tam zginiesz.
Raz przyjechała komisja, sprawdzali frontowych. Mnie ostrzegła siostra Lubka, Kozaczka ze szpitala. Uciekaj do lasu – uprzedziła. Więc ukryłem się przed komisją. Żonę w drodze obrabowali, została bez niczego, ale z dzieckiem i starym kocem. Nie było źle. Kwaterę miałem, żonę, dziecko, a jeszcze chciałem do cywila. Byłem wyczerpany, praca była ciężka, 24 godziny na dobę. Tyle tylko, co głowę gdzieś przyłożyłem. A były dwie kuchnie do obsłużenia, bo część wojska odprawiana była, wyjeżdżali do Rosji.
Czasem późnym wieczorem przychodził pułkownik, enkawudzista. Stuk, puk w drzwi – słyszę. – Co tam? – pytam. A on to był wielka szyszka. Zawżdy prychodił poszamać – (zawsze przychodził zjeść). Litra wódki ze sobą przyniósł, chciał sobie pojeść tatara. Pojadł, popił i poszedł. A resztę kazał posprzątać. Mój kapitan chciał, żebym zrobił jakieś nieporozumienie z nim. Mówi do mnie: Nie dawaj jemu jeść, bo on ciebie zamknie. Bo powie, że ty kradniesz i jemu dajesz. – Kola – mówię – ja jemu dał pokuszać, a on wyniósł. Jak przyszedł drugi raz, ja jemu wódkę wyciągnąłem. On mi mówi:
– Józik, kakoj ty durak, ja tobie to ostawił. (jakiś ty głupek, ja tobie to zostawiłem). A ja jemu mówię, że mnie tu pić nie wolno. Po prawdzie w kuchni nie piłem wódki wcale.
Z melancholią wspominam sowieckiego oficera, co mi przysługę oddał. Był człowiekiem. Pewnego razu przyszedł na kuchnię. Pozaglądał, pozaglądał, a było już dobrze po północy. Mówię mu, że wszyscy odpoczywają, w garnkach naszykowane, wrze (bo kotły parowe), kartofle naskrobane. A on:
– No ładna (no dobrze). Pochodził po dziurach, pozaglądał wszędzie. Ale nic, nikogo nie było.
– Wsio w pariadku (wszystko w porządku?) – pytam. A on ręką za pazuchę sięga i coś wyciąga. Myślę, że będzie strzelać. A on:
– Ty masz dokumenty, ty urze grażdanin (jesteś obywatelem). – Bieri żenu, – mówi – rybionku i ujeżdżaj, gdie choczesz. (Bierz żonę, dziecko i wyjeżdżaj, gdzie chcesz). Podziękowałem mu, uścisnąłem. Ty już jesteś cywil, masz tu żonkę, dziecko, jutro już do pracy nie wychodź, a ja mu tłumaczę – Towarzyszu pułkowniku, ja muszę obiegówkę zrobić. On mówi
– Ciebie odchodnaja nie dotyczy. Ty pracujesz jako chory. Ty tu nie jesteś na etacie. Ty im łaskę robisz. Rano przyszedł Kola, mój kapitan i budzi mnie.
– Józik, wstawaj do roboty. Straszył, groził, w końcu prosił i próbował czym to mnie przekupić, żebym poszedł do pracy. – Nie pójdę – mówię – poza tym muszę się za 24 godziny zgłosić w wojskowym biurze meldunkowym.
Nina Sergiwna, doktorka zapytała mnie, czy ja mam coś na drogę.
– Towarzyszko wracz (doktorko), ja nie mam nic, poza okrągłe palce. Jestem szczęśliwy, żem przeżył wojnę, jestem między ludźmi i tak będę żył.
Od niej przez dwóch braci Wilniaków, co robili też na kuchni, dostałem kuferek smalcu i worek mleka w proszku. To już bidy nie ma – myślę sobie. Wieszczowyj mieszok* (*legendarny plecak żołnierzy sowieckich) wziąłem ze sobą i pojechał do żony, która tymczasem ulokowała się u rodziny w Tarnowie. Wyruszyłem na Śląsk do Boborowa szukać miejsca do życia. Potem trafiłem do Wlenia, koło Jeleniej Góry, ale tam wszystko było zaminowane. W Brzegu byłem trzy razy, kręciłem się, ale tu w każdym domu były Ruskie. Na tym osiedlu, gdzie teraz mieszkam, spotkałem jednego, co mówił po polsku, pytam się go, czy nie chce się tutaj osiedlić? A on na to, że jest Niemcem i on się tutaj nie osiedli, bo on i jego żona tutaj mieszka.
– Panie – mówi do mnie – weź sobie, bo moje już wyszabrowane.
Panie Hanclik – mówię – ja nie jestem partyjny, nie jestem NKWD ani gestapowiec, nie chce osiedlać się tak na chama. To on na to:
– Jak tak, to zapraszam do mieszkania. Ja wchodzę i widzę obrazy święte, przeżegnałem się do obrazu i pocałowałem go. Patrzę, a tam siedzi jego matka.
– Pana żona to będzie moja matka – mówię – a Groβmuter (babcia), to będzie mojej żony matka.
Tak też się tu zakwaterowałem. W Państwowym Urzędzie Repatriacyjnym dostałem kartki jako wojskowy i zaraz po zameldowaniu wróciłem do żony do Tarnowa. Na ulicy kupiłem kozę. Głupio jakoś, bo żołnierz, a kozę prowadzi, ale – myślę sobie – będzie mleko. Żona z rodziną z Jarosławia wyjechała wagonem towarowym. W Brochowie, kiedy stali na bocznicy, żona poszła za chlebem i śledziami. Wagon doczepili, a w międzyczasie koza się okociła. Pociąg ruszył, a tu małe koźlęta, zaś żona przepadła. Dojechaliśmy do Brzegu, a żona – widzę – idzie. Dojechała pociągiem osobowym. Z PUR-u przyjechali zaraz spisywać. Szybko wysiadłem, bo przecież ja już byłem zarejestrowany. Idziemy do tego nowego domu na osiedlu za torami, wspólnego z niemiecką rodziną, gdzie Ruskich było pełno na każdym kroku. Przyprowadziłem żonę, kozę i dzieciaka, a Hanclik na ten widok do mnie mówi: ile ty masz żon? A ja się śmieję, ta wcześniej to była pożyczona, a teraz jest prawdziwa. I tak żeśmy się osiedlili. Przywieźliśmy ze sobą całą walizkę jaj. Był wielkanocny piątek 1946 roku.
Zacząłem kręcić się za robotą. Chciałem do Fabryki Silników, a oni że chcą spawalników. Poszedłem do naczelnika na stacji kolejowej i mówię:
– Dzień dobry – A ty Jóźko, ty skąd – pyta Naczelnik Dąbrowski. On mnie nie znał, tylko po akcencie poznał, że to swój, znaczy zza Buga.
– Panie Dąbrowski, – mówię, – chciałem się do jakiejś roboty złapać. W tym czasie Ekspedycję zajmowali, więc dzwoni i pyta zawiadowcę, że tu jakiś inwalida wojenny chce trawę kosić. Zgłosiłem się na odcinek drogowy i oni mi mówią:
– Już tu od dzisiaj pracujesz. Zbieraliśmy jeszcze trupy. Byli jeszcze Niemcy.
Pewnego razu przychodzi zawiadowca odcinka drogowego i szef stołówki Pan Surma. Wołają mnie:
– Choć na stołówkę, bo tam taki burdel jak choroba – mówi Surma.
Poszedłem. Kotły były w takich blaszakach powyginanych, poniszczonych, że wszystko to na nic. W Brzegu była fabryka kotłów wojskowych i bagnetów. Więc furmanką pojechaliśmy po kotły. Surma bał się, ze Ruskie nie dadzą. Przyjechaliśmy, a Ruskie pytają: po co?
To ja po rusku, że
– Nada sup warić, (trzeba zupę ugotować) – na co Ruskie:
– Biery, czort z tamoju. (Zabieraj, czort z tobą).
Kuchnia szła, wszystko nabierało normalności. Jedzenie nie było najgorsze. Aż tu Naczelnik Dąbrowski mówi do mnie: ty wyrywaj stąd, bo kuchnię będą likwidować. Roboty nie było, ale ja pojechałem do Wrocławia, świstek załatwiłem na skierowanie. I tak mnie zatrudnili jako żołnierza i inwalidę wojennego. Tak też przepracowałem na PKP do końca.
Tu, na osiedlu mieszkało jeszcze kilkoro Niemców, ale reszta – to już byli Polacy. Temu Hanclikowi, jak się zbierał do wyjazdu, powiedziałem:
– Niech Pan zostanie, Pan po polsku rozmawia, ja Panu krzywdy nie zrobię, a ja sobie gdzieś mieszkanie poszukam.
– Wam przyszedł rozkaz jechać i nam przyszedł rozkaz jechać – mówił mi. Miał liczną rodzinę. Prosił, żebym przez dziesięć lat stąd nie wyjeżdżał, bo zaraz rozszabrują mieszkanie, a my za dziesięć lat tu wrócimy – tak mówił.
Ruskie byli wszędzie, w Pępicach, Żłobiźnie, Skarbimierzu, Brygidkach, i w całym mieście. Wieczorem trudno było na osiedlu przejść, żeby nie zostać zatrzymanym. Na osiedlu mieszkali oficerowie, ale i motłoch. W budynku obok szkoły (na 1-go Maja) stała radiostacja. Kiedyś nawet mnie zamknęli, obok dzisiejszego PKS-u, jak szedłem na noc do stołówki. Przyszedł oficer, potem drugi, pytają, co ja tu robię? A ja mówię, że pracuję na kolei, no to mnie odprowadzili.
***
Pochyleni nad zdjęciami urwaliśmy tok wspomnień, bo wszystkich przecież nie sposób jeszcze raz przeżyć. Życie jest przecież takie bogate, lecz ten skrawek pomyślałam warto zanotować.
Jolanta Krzewicka
© wszelkie prawa zastrzeżone
Tę historie odszukał z archiwaliów Kuriera Brzeskiego Krzysztof Sołtys. Wielkie dzięki. Ukazała się ona w 2 odcinkach w 1999 r.
Informacja.
Pan Józef Sadowiński ur. 1915 r. zmarł w 2015 r. Przeżył 100 lat. Na Osiedlu Południowym w Brzegu mieszkał przez 70 lat. Jego żona Antonina Sadowińska przeżyła 86 lat, zmarła w 2007 r.
Turka – miasto na Ukrainie, w obwodzie Lwowskim. Do 1939 r. Turka była miastem powiatowym w woj. Lwowskim w Polsce. Teraz Turka jest oddalona o niespełna 13 km od granicy z Polską. Liczba ludności – 7 140 osób ( 2013 r.)