Wspomnienia Marianny Jaszek

Marianna w okupowanej stolicy znalazła się jako nastoletnia dziewczyna. Grozę wojny wspomina momentami z fotograficzną precyzją, czasami jako statyczne obrazy, a czasami dynamiczne śmieszne i tragiczne sceny jak z filmu. Tyle tylko, że to wszystko było na prawdę.

udostępnij:

Obrazy wojny 


Kiedy wybuchło powstanie warszawskie, Marianna miała 19 lat. Mieszkała wówczas u kuzynostwa w stolicy. Wspomina euforię w godzinie „W” – jaka wówczas zapanowała.  

Precyzyjnie pamięta  5 sierpnia. – Mieliśmy się ukryć w piwnicy. Powstaniec przeprowadził nas na Stare Miasto do schronu, w którym stłoczeni przebywaliśmy kilka dni, aż do momentu, aż pocisk wyrwał całą ścianę budynku. Pamiętam każdy, nawet najdrobniejszy detal, nazwiska, tablice z numerami domów.

Henryk Rakosz z AL ulokował ich w piwnicznym schronie na Freta 14, gdzie przez kilka dni koczowali skuleni na zwałach węgla, głodni, brudni i przerażeni.

– Niemcy przecięli rury i piwnica napełniła się wodą, przenieśliśmy się do pomieszczenia w budynku. Zbombardowano podwórze. Podmuch wybuchającego ładunku wrzucił mnie do wody w porzuconej piwnicy. Krzyki, płacz, krew zabitych i rannych. Ludzie do połowy przysypani gruzem. Kobieta wołająca na ratunek bezradnego męża z dzieckiem na ręku – obraz ten często powraca w snach. Z niemieckiego czołgu uciekali żołnierze, tłum z radością rzucił się w jego stronę nie podejrzewając pułapki. Wybuch zabił setki  osób. Przerzucono tych ludzi do kościoła św. Jacka. Setki ludzi brudnych, obdartych, rannych, leżało na betonowej podłodze. Chciałam być pomocna, zawsze byłam żywiołowa i zaradna. W kotle do bielizny gotowałam tapiokę, żeby choć po pół kubka dać tym najbardziej poszkodowanym. Udało mi się nawet przynieść im po kostce cukru.

Na trzeci dzień okupanci zarządzili ewakuację Warszawy. Marianna przedostała się do swojego mieszkania i udało jej się zabrać kilka najpotrzebniejszych rzeczy. To było ostatnie pożegnanie z domem. Chwilę później już płonął podpalony przez Niemców.

Już po ewakuacji Warszawy wywieziono nas wszystkich do Pruszkowa. Tam odbyła się segregacja ludzi. Osobno postawili starsze osoby, kobiety z dziećmi, chorych, a osobno młodych i zdrowych. Ja znalazłam się w tej ostatniej grupie. Czekaliśmy, sami nie wiedząc nawet dokładanie na co, a w międzyczasie Niemcy przywieźli nam samochodami dużą ilość chleba.

            Po jakimś czasie zaprowadzono nas na stację. Wtedy wiedzieliśmy już, że czeka nas wywózka. Całą noc jechaliśmy pociągiem towarowym, pełnym ludzi, w dużym ścisku. Zatrzymał się dopiero nad ranem. Gdy wysiedliśmy na zewnątrz, bardzo zdziwiło nas to, co zobaczyliśmy. Okazało się, że Niemcy pozwolili na przyjazd Polskiego Czerwonego Krzyża. Była kuchnia i każdy z nas dostał gorące łazanki w jednorazowych kubkach. To był dla ludzi pierwszy gorący posiłek od bardzo dawna. Wielu podczas powstania głodowało i cieszyło się nawet z kawałka chleba. Mało kto miał dostęp do lepszej żywności. Po posiłku pochodziliśmy jeszcze chwilę wokół pociągu, żeby rozprostować kości i trzeba było znowu wsiadać do wagonów, ruszać dalej.

            Zawieziono nas do Flossenburga i umieszczono w barakach, w których mieszkaliśmy do połowy września 1944 roku. Stamtąd, wraz z grupą kobiet, bydlęcymi wagonami przetransportowano mnie do Ravensbrück, najcięższego obozu koncentracyjnego dla kobiet na terenie Rzeszy. Na murze, który go otaczał, widniał napis „Piekło na ziemi” i tym właśnie było to miejsce. Zgolono nam włosy i ubrano w granatowe spódnice. Straciłyśmy jednak coś więcej… poczucie tego, że wciąż jesteśmy ludźmi. Przestałyśmy nimi być w momencie, gdy przydzielono nam numery. W Ravensbrück Niemcy przeprowadzali zbrodnicze doświadczenia pseudomedyczne na kobietach. Dzieci tych więźniarek, które urodziły w obozie były topione. Działy się tam tak straszne rzeczy, że nawet dziś trudno w nie uwierzyć. To wszystko widziałam na własne oczy, a  część przeżyłam na własnej skórze. Sama myśl o tamtych czasach sprawia mi ból. Gdy wiele lat później przyjechałam do Ravensbrück i odnalazłam w księgach moje imię i nazwisko przeżyłam coś, czego nie da się opisać słowami.

            W listopadzie 1944 roku do obozu przyjechał fabrykant, który wśród więzionych w nim kobiet chciał znaleźć te nadające się do pracy w fabryce części lotniczych w Wittenbergu. Jedna z wytypowanych przez niego dziewczyn nie zgodziła się odejść bez swojej siostry. Tym sposobem nadarzyła się okazja abym to ja opuściła Ravensbrück. Grupę, która ruszała do Wittenbergu ubrano w odzież po zagazowanych Żydówkach.  Po całonocnej podróży trafiłyśmy do baraku z piętrowymi pryczami. To wciąż było przerażające miejsce, w którym warunki były spartańskie, ale i tak było o niebo lepiej niż w poprzednim obozie. Mogłyśmy się wykąpać i dostałyśmy czyste ubrania. W fabryce było ciepło, a robota była dość lekka, bo części, które przenosiliśmy były aluminiowe. Ponadto miałam tam dobrego majstra, a nie wszyscy mieli takie szczęście. Dużym plusem było też jedzenie. W stołówce, na jednym jej końcu siedzieli esesmani, a na drugim my, ale wszystko było wydawane z tych samych kotłów. Już gdy przybyłyśmy do Wittenbergu fabryka była częściowo zbombardowana. Pracowałyśmy w trzyosobowych grupach po dwanaście godzin dziennie, a później budowałyśmy okopy chroniące przed nalotami. Wszystko zmieniło się dopiero wtedy, gdy pojawili się Rosjanie.

            W kwietniu 1945 roku do Wittenbergu wkroczyła Armia Czerwona. Gdy zajęli miasto spakowałyśmy żywność w tobołki i rozpoczęłyśmy naszą tułaczkę. Na jednej z asfaltowych dróg spotkałyśmy Niemca – starszego mężczyznę, który ciągnął za sobą wózek. Zabrałyśmy mu go i położyłyśmy w nim naszą koleżankę, która była ranna. Nie było wtedy czasu na proszenie się i rozmowy. Nam był ten wózek bardziej potrzebny i nie ma przebacz. Jakiś czas później dotarłyśmy do wioski. Weszłyśmy na pierwsze podwórze i natknęłyśmy się na właściciela. To był postawny, starszy Niemiec w drewniakach. Powiedziałyśmy mu, że chcemy przenocować, a on odparł na to, że możemy przespać się w stodole, tylko musimy uważać, żeby ognia nie zaprószyć. Odpowiedziałam mu wtedy – my już nie jesteśmy numerami, tylko jesteśmy ludźmi i dasz nam takie samo spanie jak ty masz.

            Miałyśmy szczęście, bo w tym samym momencie na podwórze weszli Ruscy. On przestraszył się ich nie na żarty i kłaniając się nam poprowadził nas do domku, w którym były dwa pokoje i kuchnia. Jeszcze nam jajek i mleka przyniósł. Wreszcie miałyśmy dobre warunki i w miarę bezpieczne schronienie. Spędziłyśmy w tym miejscu ponad dwa miesiące. Pamiętam, że miałyśmy wtedy okazję się zważyć. Przez to wszystko, co działo się wokół nas nawet nie zauważyłyśmy, że została na nas tylko skóra i kości. Ja ważyłam 28 kilogramów.

            Łapałyśmy się w tamtych czasach różnych zajęć, oczekując na to, by ruszyły wreszcie transporty do Polski. Rosjanie wywozili z Niemiec do siebie wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Całe fabryki odjeżdżały na wschód. W tamtych chwilach działo się też wiele różnych historii. Niektóre były przerażające, inne śmieszne

            Którego dnia znalazłyśmy w krzakach szynkę zawiniętą w papier. Bałyśmy się ją zjeść, bo nie wiedziałyśmy, czy przypadkiem nie jest zatruta. Na wszelki wypadek nakarmiłyśmy nią kota, który połykał kawałki ze smakiem. Później byłyśmy wściekłe, że tyle dobrego jedzenia zmarnowałyśmy dla zwierzaka. Innym razem Wańka przyniósł młode ziemniaki. Zaczął je obierać i wkładać do muszli, bo widział, że tam leci woda. Naobierał całą kupę tych kartofli, a my patrzyłyśmy na to wszystko i słowem się nie odzywałyśmy. Wreszcie puścił wodę i zdziwiony patrzy, że ziemniaków nie ma. Krzyczy więc – kuda kartoszki się podziały, szuka, muszlę chcę zrywać. Strasznie się wtedy z tego śmiałyśmy. W ogóle, nieraz cyrk był z tych Ruskich.

Czas mijał. Raz dość beztrosko, raz znacznie ciężej. Prawdziwa radość nadeszła dopiero wtedy, gdy dowiedziałam się, że mam jak wrócić do Polski…

Mijały kolejne tygodnie, a pociągi wciąż nie odjeżdżały do Polski. Wszystko ciągnęło prosto na wschód. Ruscy wywozili z terenu Niemiec wszystko, co tylko się dało. Na własne oczy widzieliśmy jak znikały całe fabryki. Jeden z naszych starszych kolegów każdego dnia chodził na dworzec pytać o transport. Gdy wreszcie okazało się, że jest szansa, aby dostać się do kraju, spakowaliśmy się, zabierając wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy i ruszyliśmy, nie do końca pewni tego, co nas zastanie na miejscu.

            Dotarliśmy do Legnicy, a następnie do Krotoszyna i Wielunia. Pociągi były niesamowicie przeładowane, bo wielu Polaków jeździło do Niemiec „na szaber”. Myśleliśmy sobie wtedy – gdzie wy jedziecie, przecież stamtąd już wszystko wywiezione, gołą ziemię tam zastaniecie w najlepszym wypadku. W Wieluniu okazało się, że każdy z nas rusza w inną stronę. Ja jedyna, kierowałam się na Poznań, aby stamtąd dojechać do Warszawy.

            Nie mieliśmy żadnych informacji o tym co dzieje się w poszczególnych miastach, czy są tam Rosjanie, jaka jest sytuacja. Mój kolega Józek, zaniepokojony tym faktem, powiedział, że na wszelki wypadek pojedzie ze mną do Poznania. Podobnie jak każdy z nas miałam przecież ze sobą walizkę wypakowaną po brzegi najpotrzebniejszymi rzeczami, byłoby dużą stratą, gdyby mi ktoś ją odebrał.

            W Poznaniu Józek poszedł mi podbić przepustkę i sprawdzić, o której godzinie będę miała pociąg. Okazało się, że jego odjeżdża niecałą godzinę wcześniej, więc przez ten krótki czas będę musiała sobie radzić sama. Odprowadził mnie jeszcze na odpowiedni peron i powiedział żebym nigdzie się nie ruszała.

            Pociąg przyjechał wyładowany do ostatniego miejsca. Nie było mowy o tym żeby wejść do środka. Na szczęście, przy jednym z wagonów zamontowana była szeroka deska. Usiadłam na nią, obok położyłam walizkę i tak dojechałam aż do Warszawy Zachodniej. Trwało to bardzo długo, bo szyny były w fatalnym stanie i jechaliśmy bardzo wolno. Zamiast stolicy ujrzałam wielką stertę gruzów. Gdzieniegdzie tylko ścieżki, którymi dało się jakoś przejść. W dodatku trafiłam na nieznaną mi część Warszawy i nie wiedziałam jak dostać się na dworzec wschodni.

            Idąc przez zrujnowane ulice, wśród wielu poniszczonych rzeczy, znalazłam spodnie męskie, w zupełnie niezłym stanie. Wzięłam je ze sobą myśląc, że mogą się jeszcze do czegoś przydać. Nieco później dałam je napotkanemu starszemu mężczyźnie, a ten w zamian za to wziął moje bagaże na plecy i poprowadził mnie aż na dworzec, na który chciałam dotrzeć.

            Na miejscu poszłam podbić przepustkę. Niestety, okazało się, że nie jest to takie proste. Ludzie, którzy jechali „na szaber” dawali łapówki tym, którzy podbijali pozwolenia. Mnie, z racji tego, że nie chciałam zapłacić, odprawiono kilka razy pod rząd z kwitkiem, mówiąc tylko – później. Na szczęście na mojej drodze pojawił się kolejny dobry człowiek – bagażowy, który widząc, że siedzę już od dłuższego czasu zrezygnowana na peronie, podszedł i zapytał, czy może mi jakoś pomóc. Gdy usłyszał moją historię bardzo się zdenerwował. Poszedł do kobiet podbijających przepustki i strasznie je zrugał. Ślepe panie są – krzyczał – nie widzicie, że ten dzieciak włosy ma ścięte, że z obozu wraca, a nie na szaber jedzie!? Dzięki jego pomocy w mig podbito mi papiery. Bagażowy odprowadził mnie jeszcze na pociąg i pomógł wnieść moje rzeczy. Na szczęście tym razem wagony nie były przeludnione i spokojnie dojechałam do Łaskarzewa.

            Było popołudnie gdy dotarłam na miejsce i powoli zaczynała się robić szarówka. Do mojej wsi szło się lasem około 5 kilometrów. Od razu przyszła mi do głowy myśl, że nie jest to najlepszy pomysł, w ciemności, samej się tak włóczyć. Na całe szczęście zaczepiła mnie pewna kobieta stojąca przy płocie swojego domu. Panienka z obozu – zapytała – dokąd panienka idzie? Odpowiedziałam, że do mojej wsi, do Podwierzbia. Nie pozwoliła mi iść, mówiąc, że to niebezpiecznie i oferując nocleg. Jeszcze u niej kolację i śniadanie zjadłam. Tyle dobrze, że odwdzięczyłam się jej, dając w prezencie kilka porządnych chusteczek do nosa, których jak się okazało potrzebowała. Następnego dnia ruszyłam do domu. Po drodze, zdecydowałam się zostawić ciążącą mi walizkę w jednym z domów. Siostra później wzięła od sąsiadów konia i po nią pojechała. Nareszcie byłam u siebie, na miejscu…

Pani Marianna, po tym gdy w rodzinnej wsi wróciła do zdrowia, zdecydowała się ponownie pojechać do Warszawy. Pracowała tam jako gospodyni domowa, ekspedientka w spółdzielni „Społem” i pocztowiec w żoliborskiej poczcie. Po pewnym czasie zatrudniła się w placówce poczty wojskowej w Cytadeli. Tam właśnie poznała swojego późniejszego męża, Alka. Z nim w 1953 roku przeprowadziła się do Brzegu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *